Następnym punktem naszej kubańskiej podróży jest miasteczko Trinidad. Z Hawany udajemy się tam autobusem i pomimo, że nasza podróż trwa około 6 godzin, to mija nam ona zaskakująco szybko i wczesnym popołudniem jesteśmy już u celu.
Trinidad liczy sobie około 75 tysięcy mieszkańców i znajduje się w prowincji Sancti Spiritus, czyli Ducha Świętego. W XVIII wieku był to jeden z głównych ośrodków handlujących cukrem, a kolonialna starówka została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1988 roku.
Miejsce, w którym będziemy mieszkać znajduje się niedaleko centrum, ma przepiękny tarasik i bujane fotele. Oczami wyobraźni widzimy już siebie podczas wieczornego relaksu z przepysznym drinkiem. Zresztą jak się okazuje nie musimy wcale czekać do wieczora 😉 Przemili właściciele przygotowują nam na powitanie pina coladę, więc nasz relaks już się rozpoczął 🙂
Postanawiamy udać się na rekonesans po okolicy. Najpierw zwiedzamy przepiękną starówkę z zabytkowym kościołem, otoczoną kolorowymi domkami. Te domki są niejako symbolem Trinidadu- aa, to jest to kolorowe miasteczko? Dokładnie tak 🙂 Widząc te kolory, człowiek od razu się uśmiecha, tak jakby biła od nich radość i szczęście, nawet pomimo problemów dnia codziennego.
Drugim znanym miejscem w Trinidadzie są schody znajdujące się na Plaza Mayor, czyli Placu Głównym. Myślę, że można je spokojnie porównać do Schodów Hiszpańskich w Rzymie. Są tylko zdecydowanie mniej zatłoczone i bez problemu można sobie na nich zrobić zdjęcie bez tłumu innych osób 😉 Wieczorem jest to główne miejsce spotkań mieszkańców. Siedzą, jedzą, piją i oczywiście tańczą salsę.
Odwiedzamy również stację, gdzie znajdują się zabytkowe lokomotywy oraz fabrykę, produkującą różnego rodzaju ceramikę, naczynia, pamiątki- na których nie może zabraknąć Che Guevary 😉 A nawet znalazł się bardzo zabytkowy samochód- sporo starszy od tych, które można zobaczyć na ulicach całej Kuby.
Wieczorem wracamy do naszej miejscówki na obiecany sobie relaks na balkonie, a jakby inaczej 🙂 Po drodze udało nam się jeszcze załatwić pana, który następnego dnia ma nas zawieźć do wodospadu, jako że natura podczas zwiedzania jest u nas obowiązkowa.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdyby nie wydarzyła się nam jakaś, bynajmniej dla nas, niecodzienna sytuacja. W naszej toalecie był napis, aby nie wrzucać papieru toaletowego do muszli klozetowej. Ale jak to, dlaczego? U nas przecież można. No to się dowiedzieliśmy dlaczego… (Dlaczego to zawsze pada na mnie, ja się pytam?) Po skończonej czynności, którą się robi w toalecie próbuję spuścić wodę i nic… Wody zamiast ubywać, to z każdym spuszczeniem przybywa. Jeszcze chwila, a zacznie się przelewać i będziemy mieli powódź. Przestaję więc spuszczać wodę, mój kochany Mąż różnymi sposobami, których opis wam daruję, również próbuje się wody pozbyć, ale nic nie działa. W końcu się poddajemy i wołamy właściciela na pomoc, oczywiście płoniąc się ze wstydu (zwłaszcza ja).
Pan przyszedł wyposażony w ciężki sprzęt i z szerokim uśmiechem stwierdził, że to norma i zdarza się nie pierwszy raz. Raz, dwa ogarnął problem, a ja już zawsze słucham się napisów mówiących co należy robić z papierem 🙂 Mamy nadzieję, że kolejny dzień obędzie się już bez takich atrakcji 😉
Podekscytowani czekamy rano na naszego pana kierowcę. Przyjechał. I czym przyjechał. Hmm, na pewno da się tym podróżować? Stara, zdezelowana Łada, nie mająca przednich okien (tak, po całym dniu wycieczki mieliśmy piach dosłownie wszędzie), a sprężyny na siedzeniach dosłownie wbijały nam się w cztery litery, no ale cóż, ruszamy. Witaj przygodo!
Po drodze do wodospadu zatrzymujemy się w przepięknym punkcie widokowym. Można podziwiać stąd całą okolicę. Wieje przyjemny wiaterek, humor od razu jest lepszy, więc nie możemy się już doczekać naszego słynnego wodospadu.
Pan podwozi nas do punktu, z którego mamy ruszyć dalej. Najpierw idziemy jeszcze kawałek betonową ulicą w dół (a z powrotem będzie niestety w górę), aż docieramy do punktu, gdzie znajduje się mała budka z napojami (która okaże się zbawienna w drodze powrotnej) oraz znak mówiący, że wodospad Caburni jest o 50 minut drogi stąd. Nie dramat, myślimy, taki przyjemny spacerek.
Okazało się, że jest to 50 minut drogi przez dżunglę stromo w dół. A ja myślałam tylko o drodze powrotnej pod górę. No ale nic, idziemy. Po jakiejś godzinie, gdzie zdecydowanie zaczęłam już czuć łydki i kolana, naszym oczom ukazuje się… jakaś sadzawka z malutkim, mikroskopijnym wodospadzikiem. Ale, że jak to? To jest nasz wodospad?
Po to tutaj szliśmy? Na szczęście okazuje się, że do właściwego wodospadu trzeba jeszcze podejść jakieś 10 minut. I jest 🙂 Uffff, od razu nam ulżyło. Nie jest to może największy wodospad jaki widzieliśmy, ale prezentuje się całkiem ładnie obok rdzawej skały pośród zieleni.
Odpoczywamy tam chwilę, a następnie ruszamy w drogę powrotną, która będzie dużo cięższa, bo pod górę. W połowie naszej wspinaczki natrafiamy na panów z końmi, którzy za opłatą proponują, że mogą nas podwieźć na koniach, tylko im znanym skrótem. Co to, to nie! Zeszłam, to i wejdę sama, dziękuję bardzo. W końcu widzimy naszą budkę z napojami i jest to naprawdę bardzo, bardzo miły widok. W nagrodę serwujemy sobie po dobrym drinku, zasłużyliśmy 🙂 A jaka satysfakcja!
Następnie nasz pan wiezie nas na tereny plantacji cukrowych. Na terenie jednej z nich znajduje się piękna, biała dzwonnica Manaca Iznaga z 1816 roku (no tak, jakby jeszcze było za mało wspinania). Warto było się jednak tam wdrapać. Widok na okolicę jest przepiękny.
Ostatnim punktem zwiedzania jest krótki postój przy trzcinie cukrowej. Trzcina jest bardzo wysoka, a w promieniach słońca chylącego się ku zachodowi, wygląda wprost majestatycznie.
Zmęczeni, ale zadowoleni wracamy do naszego pensjonatu na ostatni wieczór w Trinidadzie, gdyż następnego dnia wracamy do Varadero, o czym napiszemy kolejnym razem 🙂
Informacje praktyczne, plan wyjazdu oraz ceny znajdziecie tutaj.