Plaża pośrodku niczego, chińskie sieci oraz dużo herbaty, czyli Kerala (część 2)

Plaża pośrodku niczego, chińskie sieci oraz dużo herbaty, czyli Kerala (część 2)

Po odpoczynku na spokojnych wodach Kerali wybieramy się na plażę poleconą przez naszego kierowcę Dasa.

 

Będziemy tam jechać pociągiem, udajemy się więc na stację kolejową. Na stacji zero człowieka, cisza i spokój, a Tomek udaje się po zakup biletu na nasz pociąg. Wraca uśmiechnięty od ucha do ucha, gdyż okazało się, że bilet kosztował nas całe… 50groszy na osobę- rewelacja! Niedługo potem nadjeżdża nasz pociąg, tak więc do niego wsiadamy.

 

 

Jest czysto, można sobie bez problemu usiąść, wiatraczki wirują dając przyjemną ochłodę, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Na jednej ze stacji przychodzą do naszego przedziału panie konduktorki twierdząc, że jest to wagon tylko dla kobiet, także jeżeli chcemy dalej jechać razem to musimy się przesiąść. Co też oczywiście robimy. Nie było żadnego oznaczenia, że był to wagon tylko dla kobiet, no ale nic. Grzecznie się przesiadamy do innego przedziału i tyle. Resztę drogi odbywamy w spokoju obserwując zmieniający się krajobraz i z ciekawością wyczekując naszej destynacji czyli Marari.

Dojechaliśmy, odebrał nas rikszą miły właściciel, który zawiózł nas do naszej miejscówki, a na powitanie dostaliśmy drinka w kokosie- superowo! Pierwsze co zrobiliśmy, to wybraliśmy się obejrzeć plażę. Myślę, że angielskie stwierdzenie “in the middle of nowhere”, czyli “pośrodku niczego” po prostu idealnie oddaje to miejsce. Długa plaża z białym piaskiem, z dosłownie garstką ludzi, żadnego białego człowieka- to zdecydowanie jest oaza spokoju. Poleżeliśmy na plaży napawając się pięknymi widokami, ale po jakimś czasie nasze żołądki się odezwały, więc zaczęliśmy kombinować gdzie można by tutaj coś zjeść.

 

I właśnie w tym momencie skończyły się plusy bezludnej plaży- jako że była bezludna, to i jedzenia w pobliżu niej nie było, musieliśmy więc udać się rikszą do miasteczka, żeby znaleźć jakąś knajpkę. Po ciężkich negocjacjach z kierowcami (no tak, wiedzieli że mamy do wyboru albo zapłacić im tyle ile chcą, albo iść nie wiadomo ile do najbliższej restauracji) w końcu zatrzymujemy się pod jakąś knajpą i wchodzimy do środka.

 

Dalej zero białego ludzia, tylko miejscowi, w dodatku kelner ni w ząb nie mówi po angielsku, a menu zawieszone na ścianie jest w języku hindi, co też nie ułatwia sprawy. W końcu przychodzi do nas kucharz, któremu tłumaczymy, że chcemy cos zjeść, jakieś curry czy coś, ale “Not spicy, not spicy.” Kiwa głową ze zrozumieniem i odchodzi. Po jakimś czasie wraca z rybą i kurczakiem w smakowicie wyglądających sosach, podanych na wielkich liściach bananowca. Mniam, byliśmy tak głodni, że od razu rzuciliśmy się na jedzenie. Jednak po chwili prychając i się krztusząc prosimy o wodę i colę, bo jednak nasze rozumienie jedzenia nieostrego różni się znacząco od rozumienia pana kucharza. Ogólnie cały posiłek zakończył się wypiciem dwóch butelek wody i coli oraz wypoceniem hektolitrów potu. To się nazywa “not spicy” w rozumieniu miejscowych 🙂 Więcej o kuchni indyjskiej poczytacie tutaj.

 

 

Po takim posiłku marzymy tylko i wyłącznie o zimnym drinku, a wiemy, że z tym nie będzie w Kerali tak łatwo. Pytamy więc kogoś, czy można gdzieś kupić jakiś alkohol. W końcu jeden chłopaczek mówi, żeby iść za nim. Niepewnie spoglądamy na siebie, no ale ok, nie wygląda na jakiegoś rzezimieszka. Ruszamy w jakieś szemrane uliczki, coraz bardziej przerażeni z każdym metrem, ale w końcu jest- ukryty w zaułkach pub, w którym można zakupić piwo- hurra! Kupujemy i ruszamy z powrotem do naszego guesthouse’a, aby w spokoju raczyć się piwkiem na naszym balkonie 🙂

 

Kolejnego dnia po plażowaniu stwierdzamy, że nie chcemy już piwa, ale przydałby się nasz ulubiony rum. Tomek rusza więc na poszukiwania rikszą. Po jakiejś półgodzinie zaczynam się zastanawiać czy coś się stało, ale na szczęście wraca- i to z rumem. Po zjeżdżeniu okolicy we wszystkie strony udało się znaleźć sekretny sklepik, o którym oczywiście wszyscy wiedzą i zakupić w nim co trzeba. Uff 🙂 Siedzimy więc na balkoniku i sączymy pysznego drinka.

Po totalnym zrelaksowaniu i co trzeba przyznać, lekkim wynudzeniu się na plaży Marari jedziemy na kilka dni do Koczin.

Koczin jest bardzo przyjaznym i interesującym miastem, które bardzo chętnie zwiedzamy i poznajemy. Jedną z ciekawszych atrakcji Kerali są chińskie sieci rybackie, które są dosłownie wszędzie. Podobno są one pozostałością po chińskich odkrywcach, którzy pokazali ten sposób łowienia ryb indyjskim rybakom i tak zachowały się one aż do dzisiaj. Stanowią one jedną z największych atrakcji w Koczin. Co wieczór przed zachodem słońca w pobliżu fortu zbiera się grupka turystów robiąca zdjęcia sieci na tle zachodzącego słońca. Muszę przyznać, że jest to widok niesamowity i naprawdę robiący wrażenie. Zakochałam się w tych sieciach, o czym świadczy spora ilość zdjęć, które im zrobiłam.

W porcie Koczin codziennie można spotkać rybaków ze świeżymi, dopiero co złowionymi rybami. Wybraliśmy sobie ryby, które się nam podobały, a następnie pojechaliśmy rikszą do naprawdę niezwykłego miejsca. Pomiędzy wysokimi palmami, w cudownym ogrodzie, na tarasie zjedliśmy jedną z najbardziej romantycznych kolacji w naszym życiu 🙂 Byliśmy we dwoje, słyszeliśmy tylko szum wody, która znajdowała się zaraz za kamienną balustradą. Zjedliśmy przepyszną kolację, składającą się z naszych rybek, a dodatkowo z wielkich krewetek, sałatki, ryżu oraz oczywiście Kingfishera. Po jedzeniu mogliśmy pobujać się na huśtawce albo wyciszyć na hamaku zawieszonym pomiędzy palmami. Byliśmy urzeczeni tym miejscem i bardzo miłymi właścicielami.

 

 

Kolejnego dnia wybieramy się na całodzienną wyprawę do Munnaru, czyli stolicy herbaty. Munnar znajduje się na wysokości około 1500 m n.p.m. i jest znany z ogromnych plantacji herbaty- czyli coś dla nas! Jedziemy z naszym kierowcą Dasem, który ma dla nas bardzo miłą niespodziankę. Chyba już zdążył nas troszkę poznać, ponieważ przemycił dla nas, nie wiadomo skąd, buteleczkę francuskiej brandy oraz coca-colę- tak, naprawdę to zrobił! Buteleczka zawinięta była w kolorową szmatkę i dostaliśmy ostrzeżenie, żeby się tajniaczyć, ponieważ jest święto państwowe, w związku z czym alkoholu nigdzie nie sprzedają i nie można pić w miejscach publicznych. Ok, więc cichutko siedząc sobie w samochodzie zrobiliśmy sobie drinka. Byliśmy wzruszeni uprzejmością Dasa i jego przemiłą niespodzianką 🙂

Podczas dalszej drogi do Munnaru zaczynało mi się trochę kręcić w głowie i zastanawiałam się czy to może przez tego drinka, ale patrząc na drogę stwierdziłam, że jednak nie. Niekończące się, wijące się jak wąż serpentyny, chyba każdego przyprawiłyby o lekkie zawroty głowy. Na szczęście tylko na tym się skończyło 🙂

Po drodze do Munnaru zatrzymaliśmy się w niezwykłym miejscu, a mianowicie w parku dla słoni, które wybierały właśnie się na kąpiel w rzece, mogliśmy więc obserwować ten rytuał. Niestety akurat zaczęło padać, ale widzieliśmy jak słonie z ochotą zanurzają się w chłodnej wodzie, gdzie są szorowane i czyszczone- takie małe słoniowe spa.

 

W końcu dojechaliśmy do herbacianego raju. Gdzie się nie obejrzeć, wszędzie były pola herbaty. Zieloność po prostu onieśmielała, byliśmy w niezwykłym, przepięknym świecie, coś niesamowitego.

 

 

 

 

 

Niestety w najwyższym punkcie Munnaru przywitała nas dość gęsta mgła, więc nie mogliśmy zobaczyć widoku w całej okazałości. Ale to nie szkodzi, i tak było pięknie, a mgła nadawała tylko całej sytuacji nutki tajemniczości.

Zadowoleni wróciliśmy z powrotem do Koczin na nasz ostatni wieczór, który spędzamy w jednej z portowych knajpek racząc się hinduskimi, nadmorskimi specjałami.

Kolejnego dnia rano ruszyliśmy na zwiedzanie dzielnicy żydowskiej w Koczin.

Tak, muszę przyznać, że Hindus z brodą oraz długimi pejsami w jarmułce wygląda naprawdę interesująco. Odwiedziliśmy też przepiękną synagogę, której klimat był naprawdę niesamowity i podniosły. Następnie przeszliśmy wśród straganów, na których można było znaleźć dosłownie wszystko- od ubrań, poprzez dewocjonalia różnych wyznań, a kończąc oczywiście na jedzeniu- zarówno żydowskim, jak i hinduskim. Multikulturowy targ- coś niezwykłego!

 

Były to nasze ostatnie chwile w Koczin, skąd ruszyliśmy w dalszą podróż, oczywiście na relaks na Goa 🙂

Informacje praktyczne, plany wyjazdów oraz ceny znajdziecie tutaj.

0 0 votes
Article Rating


guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments